A potem jednak bezradnie wykipiałam…

Koniec roku powoduje, że świat szaleje. Ludzie biegają nerwowo, żeby załatwić wszystkie niedokończone sprawy, przygotować święta, domknąć ważne projekty, wyznaczyć sobie cele na nowy rok. Presja, stres, niespełnione oczekiwania, niekupione prezenty, czy jeszcze inne rzeczy, odkrywają dzikie emocje. Realne stresory to jedno, jednak za całą (nie)magię końcoworocznego szaleństwa odpowiadają chyba najbardziej emocjonalne reakcje na to, co dzieje się dookoła.

Chciałabym wierzyć, że to jak postrzegamy dany problem, w jaki sposób podchodzimy do jego rozwiązania, ile energii kosztuje nas rozwiązanie jakiegoś tematu może zależeć tylko i wyłącznie od nas. Chciałabym móc wykreślić ze swojego słownika zdanie: ten człowiek doprowadza mnie do szału, albo ten dzień mnie wykończy. Chciałabym umieć, w sytuacjach kiedy świat dookoła popada w stan ogólnej szajby, a ludzie wchodzą na wyżyny w poszukiwaniach wysublimowanych sposobów na kopanie sie po kostkach, wcisnąć przycisk spokój. Patrzeć z boku, obiektywnie i spokojnie, z dystansem. Patrzeć na ludzi, z których ust padają proste kurwy Jana Miodka i być ponad to. Odczuwać jedynie lekką irytację, czasem może nutkę rozczarowania światem.

W takie poniedziałki, jak wczorajszy trudniej uwierzyć, że jest to możliwe, ale nadal nie skreślam tej opcji, przeklinając jednak cicho pod nosem, po angielsku, żeby było bardziej elegancko. W takie dni jak wczorajszy krew (zazwyczaj zimna) się we mnie gotuje, a ja staram się mimo wszystko nie wykipieć. Nie rozlać się emocjonalnie na świat, jak przegotowane mleko na stara gazową kuchenkę, z którego zostaje na koniec jedynie przypalona masa, którą ciężko doczyścić.

W takie dni biorę głęboki oddech, liczę w myślach do stu (dziesięć już nie wystarcza) i czekam, aż opadną emocje. Po takim dniu, boję sie kolejnego, dlatego liczę już śpiąc, liczę po przebudzeniu, liczę w samochodzie i będę jak opętana liczyła przy biurku. A jak liczenie nie pomoże, jak już nie będę miała siły, żeby skłaniać się do kolejnej setki odliczanej od jednego, albo od końca, od stu, wtedy zaklnę pod nosem w najprostrzy sposób. Wtedy zostanie mi już tylko wszystko mówiące, prostackie O kurwa….

Epilog: A potem jednak bezradnie wykipiałam…

Wyobraźmy sobie jak ubogi byłby słownik przeciętnego Polaka bez prostej kurwy. Idziemy sobie przez ulicę, potykamy się nagle i mówimy do siebie: ‚Bardzo mnie irytują nierówności chodnika, które znienacka narażają mnie na upadek. Nasuwa mi to złe myśli o władzach gminy’. Wszystkie te i o wiele jeszcze bogatsze treści i emocje wyraża proste ‚O kurwa!’, które wyczerpuje sprawę. Gdyby Polakom zakazać kurwy, niektórzy z nich przestaliby w ogóle mówić, gdyż nie umieliby wyrażać inaczej swoich uczuć.

Jan Miodek

Dodaj komentarz