Chlorofilowy chill

Pourlopowy tydzień w pracy zleciał szybko i naprawdę nadspodziewanie przyjemnie. W tym roku wyjątkowo dobrze udało nam się naładować akumulatory i dać sobie radę z powrotem do rzeczywistości. Po rozpakowaniu plecaków, wypraniu chyba całego naszego świata i zmyciu z siebie resztek campingowej rzeczywistości, z energią pojawiłam się w biurze. Zadania szły mi w tym tygodniu sprawnie, powracanie do tematów, które zostawiłam nie zajęło dużo czasu, a kolejka do kawy nie była najdłuższa. Wakacyjna Warszawa oszczędziła mi na start również ulicznych korków, co zawsze jest miłą niespodzianką i prawdziwą oszczędnością czasu. Wracając z urlopu nie dałam sobie okazji do zamartwiania się, do obawy, że czeka na mnie armagedon. Po prostu postanowiłam załatwić, co będzie do załatwienia, bez zbędnego wyolbrzymiania, czy dramatyzmu. I załatwiłam. Poszło nie całkiem bez wysiłku, ale też bez traum.

Po pracy, z półek łypał na mnie podejrzliwie kurz. Dom również wymagał przywrócenia powakacyjnego ładu. Słońce dało zastrzyk energii. W trybie ekspresowym zrobiliśmy zakupy, z półek wymeldowaliśmy kurz, a z łazienki osad z mydła. Nie jest perfekcyjnie, nie poświęciliśmy na sprzątanie całego dnia, ale dla nas jest idealnie. Czysta pościel, miękkie ręczniki i zapach prania odświeżyły nie tylko wnętrza, ale i moją głowę. W poukładanym mieszkaniu zdecydowanie łatwiej mi się myśli, pisze, działa. Do późnego wieczora mam przez cały weekend energię, która nie daje mi zasnąć. Zapach olejku sandałowego wprawia w dobry nastrój, gramofonowa płyta i delikatne trzaski jazzowych kawałków odprężają. Czuję się perfekcyjnie nieperfekcyjna. Po raz kolejny przyznaję sama przed sobą, że dobrze jest nauczyć się odpuszczać i wypoczywać. Pilnie studiowałam te prawdę objawioną w ostatnim czasie.

Na książkowej półce czekała na mnie powakacyjnie Fran Lebowitz i jej felietony, na Netflix nowe odcinki Frankie & Grace, więc dużo pozytywnej energii, pozycje niespecjalnie wymagające koncentracji, ale bardzo przyjemne. W lodówce zimne Prosecco, na talerzu dojrzałe pomidory, soczysty melon, szynka Parmeńska i świeża bagietka z włoską oliwą truflową. Za to lubię letnie weekendy w domu. Można w nim stworzyć dowolny zakątek świata i to niewielkim kosztem. To weekendy, w które nie chce mi się nigdzie wychodzić, w które zaszywam się w swoim świecie i robię nic na zmianę z czymś. Weekendy pełne dobrych myśli, których nie jest w stanie zabić nawet fakt, że trzeba posprzątać, że w poniedziałek czeka na mnie sporo pracy, a kolejne lato niedługo się skończy.

Druga połowa sierpnia to moja ulubiona cześć lata. To ciągle jeszcze bardzo ciepłe dni, ale też już przyjemnie chłodne wieczory. Druga połowa sierpnia ma w sobie dojrzałość, podobną do tej, której nabywa człowiek, wkraczający w drugą połowę swojego życia. Nie spieszy się, jak wiosna, nie spala się, jak początek lata. Zapowiada jesień z długimi wieczorami i czasem na refleksję.

To lato pod wieloma względami było dla mnie wyjątkowe. Było czasem ważnych decyzji (oby plany zmaterializowały się wkrótce), treningiem charakteru, walką ze słabościami, perfekcjonizmem, ale też nauką cierpliwości i optymizmu. Przez ostatnie miesiące dbałam o siebie po trochu, po kawałku, regularnie i precyzyjnie. Wytrwale i systematycznie. Udało mi się rozkwitnąć. Udało mi się również zadbać nie tylko o siebie. Do tej pory każda moja hodowla czegokolwiek (łącznie z bazylią, której ponoć wykończyć się nie da) kończyła się totalną katastrofą i nawet najbardziej odporne gatunki kwiatów nie były w stanie przetrwać w zderzeniu z moja ogrodniczą ręką. Podjęłam jednak kolejną próbę. Przywiozłam do domu nieduże drzewka i poświęciłam dzień na ich przesadzenie. Zadbałam o odpowiednie podłoże, donice, nawóz. Nie robiłam tego na kolanie i na szybko, a powoli przy lampce wina i płycie Norah Jones. I ja i kwiaty bawiliśmy się przednio. Potem co tydzień podlewałam je wręcz z aptekarską dokładnością. Powoli przecierałam liście wilgotną szmatką, nie oczekując wcale, że wyrosną. Chciałam jedynie żeby były takie, jakie przytaszczyłam je do domu. I tak całkiem przy okazji wyhodowałam na balkonie prawdziwy busz. Małe drzewka i drobny kaktus zamieniły się w postawne palmy i niemały sukulent. W letnie wieczory nadal słuchamy wspólnie jazzu, a w słoneczne dni wystawiamy się spokojnie na popołudniowe słońce…

Dodaj komentarz