Spokój w wielkim mieście

Ostatni rok był dla mnie wyjątkowym okresem w życiu. Na początku pełen strachu, COVIDowego szaleństwa, ograniczeń, wytężonej pracy, zmęczenia, szukania swojej drogi. Na początku trudny, ale przyniósł mi wiele dobrego. Miałam czas zająć się tym co było niezaopiekowane przez ostatnich wiele lat i co bardzo mi jak się okazuje ciążyło.

Łatwo jest się relaksować i żyć w zgodzie ze sobą, ze swoim rytmem, z naturą kiedy siedzimy w uroczej agroturystyce, daleko od miasta, na urlopie, kiedy, jak to się mówi chłoniemy życie wszystkimi zmysłami i odrywamy się od rzeczywistości. Wypoczęci, wyluzowani, wyspani, z książką, na spacerach, ze sobą. I o ile wypoczywać i wyłączać się na urlopie, nauczyłam się już dawno, o tyle moje codzienne życie, było jeszcze chwilę temu totalnym chaosem, dzikim miejskim pędem, nieustannym zmaganiem z pracą i ogromną ilością przytłaczającego stresu.

Biegłam tak szybko, że nawet nie zauważyłam, jak szybko biegnę, jak mało uwagi poświęcam sobie, jak bardzo jestem niewyspana. Od urlopu do urlopu, od prezentacji do prezentacji, od projektu do projektu, a po pracy od knajpy do knajpy, od kina do teatru, od festiwalu do festiwalu. Dużo, aż za dużo fajnych i niefajnych rzeczy upchniętych w skromne 24h każdego dnia. A przecież chciałam wieczorem jeszcze poczytać, usiąść do pisania, iść pobiegać. Okazało się, że wychodząc po 11 godzinach z pracy i zabierając ze sobą stres do domu niewiele byłam w stanie zrobić na luzie i z przyjemnością.

Pierwsza myśl – rzucę pracę, gdzieś wyjadę. Tak rozwiążą się magicznie wszystkie moje problemy. Będę leżeć, czytać, popijać Proseco w pięknym kieliszku i czerpać z życia. Piękna wizja, niestety bez pracy o ile uda się jeszcze wyczarować piękny kieliszek, to ciężko będzie o dobre Proseco, żeby go napełnić. Podróże, książki, kino, teatr to mimo wszystko rzeczy, z którymi trudno byłoby mi się rozstać, a płacić za nie niestety trzeba. Ponieważ rząd nie ogłosił programu Kultura500+ dla bezdzietnych zagubionych osób z dużych miast, ta opcja odpadła wyjątkowo szybko. Nie zdążyłam nawet znaleźć domu z bali do wynajęcia. Na szczęście wierzę w stare porzekadło, że: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Dlatego druga spokojniejsza już myśl, była o tym, że jednak rzucenie wszystkiego i szukanie raju na końcu świata nie jest wcale metodą. Na pewno tam też nie jest idealnie, tam też będę musiała pracować, zarabiać, spotykać nieżyczliwe osoby, w jakiś sposób konkurować z innymi – takie prawo każdego nawet najmniejszego biznesu. Postanowiłam więc mimo wszystko szukać spokoju w Warszawie, szukać spokoju w obecnej pracy a przede wszystkim szukać spokoju w sobie, co przez 35 lat było dla mnie czymś totalnie obcym. Ostatni rok był dla mnie takim poszukiwaniem.

Lockdown i covidowe ograniczenia zdecydowanie pomogły mi zwolnić i w pierwszym momencie zauważyć w jakim punkcie życia jestem. Potem przyszła refleksja nad tym co chciałabym zmienić, a potem zaczęłam działać. Niewyspany zestresowany człowiek nie jest łatwym materiałem do pracy. Im bardziej chciałam spać, tym gorzej spałam. Ćwiczenia fizyczne zamiast pomagać, totalnie mnie wykańczały, a nastroje szybowały od weekendowej euforii do poniedziałkowego doła i niedzielnej bezsenności.

Po roku pracy nad sobą (naprawdę ciężkiej pracy), pracy ze stresem, snem, jogą, mindfulness, własnymi przekonaniami, nawykami, ciałem dochodzę powoli do momentu, kiedy mam swój własny rytm, który naprawdę lubię. Nie trochę lubię, a trochę muszę, ale lubię lubię. Tak lubię, że aż sam się robi. Potrafię się już zatrzymać i zastanowić się co jest mi potrzebne, a co mi szkodzi. Umiem lepiej równoważyć różne sfery swojego życia. Nauczyłam się zostawiać pracę w pracy bez wyrzutów sumienia i bezsenności spowodowanej tym, czego nie zdążyłam zrobić, ale i wracac do niej z energią w poniedziałkowe poranki po weekendzie. Nauczyłam się, jak odpoczywać i jak przechodzić przez intensywne dni w pracy z większym spokojem i równowagą. Polubiłam na nowo swoje otoczenie, miasto, fakt, że chodzę do pracy, chociaż sytuacja wydawała się mocno beznadziejna, a w mojej szufladzie leżało podpisane już wypowiedzenie. Kiedyś brałam tylko wszystko, albo nic. Widziałam czarne, albo białe. Teraz doceniam spokojną szarość. Spokój w wielkim mieście zatem prawdopodobnie istnieje. Niekoniecznie objawia się tylko na końcu świata, chociaż wierzę, że na Zanzibarze też jest.

Dodaj komentarz