(NIE)Wielka w postanowieniach

Za oknem mija październik… Jesienny, momentami szarawy, czasem słoneczny i ciepły, a niekiedy wilgotny i przejmujący chłodem. Zasypiam spokojnie już o 22, jest ciemno, budzę się przed 6 rano, jest ciemno. Większość świata narzeka na jesień, a ja się rozkoszuję ciemnością, chłodem, spokojem, snem, długimi wieczorami na książkę i zapachem cynamonowo-świerkowych świec. W słoneczne dni grubym swetrem i spacerem po zasypanych liśćmi warszawskich ulicach.Ten rok był wyjątkowy, o tym już wspominałam. Mniej aktywności, podróży, więcej czasu na przemyślenia i bycie w domu. Jesień wydaje się idealnie do niego pasować.



Na samym początku roku, po powrocie ze słonecznych wakacji zrobiłam sobie całą listę postanowień. Numer jeden: Detox zakupowy i mniej konsumpcji. Potem noworoczne, notorycznie niedotrzymywane, a mimo to ciągle modne i robione, postanowieniowe szlagiery: odzyskiwanie wolnego czasu, mniej Facebooka, więcej ćwiczeń, zdrowa dieta itd.. Taka sztampa każdego człowieka, który akurat pomiędzy pracą, a przeglądaniem Internetu na smartfonie, został uderzony pewną niewygodna myślą o konieczności wprowadzenia zmian.

Postanowienia zapisałam, jak zapewne mówi każdy szanujący się poradnik od postanowień, po który na szczęście nie sięgnęłam i oczekiwałam niecierpliwie na sukces. Jak się okazało: sukces nie dopadł mnie sam, nie od razu i bynajmniej nie był pisany szminką.

Z zakupami, nie było łatwo. Przyzwyczajenie do funkcjonowania w trybie: myślę o czymś i kilka minut i klików później już to mam, nie jest łatwo zmienić. Zaczęłam od stwierdzenia, że muszę się zatrzymać. Potem szukałam pomysłu, jak to zrobić.

Przez pierwsze miesiące walczyłam sama ze sobą. Wersja ortodoksyjna nie zdała egzaminu. Od zakazu totalnego, organizowałam sobie dyspensy okolicznościowe: wizyta w ukochanym butiku, nowa kolekcja ulubionego projektanta, brak dość letniej spódnicy na tegoroczne lato, dzień psa, a skoro nie mam psa to dobrze sprawić sobie coś dla siebie. Im bardziej coś jest zakazane, tym bardziej kusi. Z każdym miesiącem kupowałam mniej, ale za każdym razem z wielkimi wyrzutami sumienia z powodu złamania kategorycznej umowy z samą sobą. Powiedziałam sobie: ok. Mam 153,5 cm wzrostu jestem niewielka w sensie dosłownym i (nie)wielka również w swych postanowieniach. Może zamiast rewolucji jednak małe kroki?

Kolejna próba: nim kupisz cokolwiek, kubek, buty, nowy winyl, czy zapas pomidorów w puszce przemyśl to pięć razy, zajrzyj do szafek i najlepiej prześpij się z tematem. A ja bardzo lubię spać… Więc przespałam sporo pokus, a budząc się rano nie byłam już tak bardzo zachwycona tym, co jeszcze dzień wcześniej tak mnie zachwycało. Od pomysłu do zakupu mijało coraz więcej czasu, w którym kopałam w szafach i szufladach w poszukiwaniu rzeczy podobnych do tego, co akurat chodziło mi po głowie, albo co przyciągnęło moją uwagę. Ponieważ swojego czasu w zakupach byłam naprawdę dobra, było co przeglądać. Dosłownie krecia robota przez którą, aż zapominałam, co nowego i po co, chciałam jeszcze przed chwilą mieć. Jak wyjmiesz i włożysz wszystko z szafy, a potem jeszcze musisz poodkurzać śmieci, które wypadły z niej przy okazji, zamiast kolejnego swetra marzy Ci się lampka wina. Jak się również okazało mam w szafce sporo puszek z pomidorami – Warhol mógłby zrobić z tego mini wystawę, bez konieczności pop artowego powielania.

Po kolejnych czterech miesiącach sypiania z przypadkowymi decyzjami, po wieczorach w okopach ciuchów i przedmiotów, często pachnących własnym, ale jednak kurzem, naturalnie zaczęłam kupować mniej. Z szafy wyciągnęłam masę wyjątkowych skarbów. Przy zakładaniu niektórych musiałam mocniej wciagać brzuch, człowiekowi, który lubi jeść, jak sie okazuje z czasem przybywa nie tylko lat ale i centymetrów. Przy innych gratulowałam sobie inwestycji w klasyki, dobrą jakość i ponadczasowy, ponadkilogramowy oversize. To co na początku było trudnym, wymuszonym każdorazowo ćwiczeniem zaczęło mi naturalnie towarzyszyć. Może to dusza górnika, a może nieodkryta wcześniej fascynacja rzeczami starymi, z duszą, rzeczami, które można przerobić, których historie można sobie przypomnieć. Nieważne. Mamy październik, na koncie w każdym miesiącu zostaje mi więcej, a każda nowa rzecz, jeśli już się pojawia, to sprawia ogromnie dużo radości i ekscytacji, jest mocno przemyślana i ma swój cel.

Żeby nie było zbyt idealnie, trochę zaczęłam się o siebie martwić przy skarpetkach. Najpierw staranna selekcja wzorów i materiałów. Potem odbiór paczki, który spowodował u mnie wybuch euforii trwający kilka godzin. Uznałam to jeszcze za kontrolowane, ale jednak już szaleństwo. Jak się dobrze zastanowić, to skarpetki mają w sobie coś wyjątkowego, w końcu każdy nawet szalony, nosi skarpetki… Odkryłam przez przypadek, że ze skarpetek również można się cieszyć. I skarpetki można celebrować. I nie są to bynajmniej złote skarpetki od Versace czy Coco Channel. To zwykłe skarpetki.

Skarpetki były takie zwykłe. Takie normalne. Jak to możliwe, by człowiek, który wkłada rano skarpetki na nogi, mógł być seryjnym zabójcą? Skarpetki nie są groźne. Skarpetki bywają zabawne. To rękawiczki na nogi. (…) Przecież ktoś, kto nosi skarpetki nie może być niebezpieczny.

Belinda Bauer

Czasem łatwy dostęp do wszystkiego sprawia, że zapominamy jak się cieszyć, jak smakować, celebrować, doceniać, dotykać, odkrywać to, co właśnie kupiliśmy. Nim skonsumujemy jedno, mamy już drugie, jak dzieci zasypane po gwiazdce zabawkami. Sami nie wiemy, czym się bawić. A czasem tak, jak dzieci cieszy zabawa pokrywką, tak nam wystarczą skarpetki, smak dobrej kawy, czy ulubiony stary sweter wykopany z szafy, żeby było prawie idealnie.

Dodaj komentarz