Hel, rum, Tokyo i Irlandia

Zaczyna się jesień… za oknem jeszcze chwilami widać lato, zaraz potem pada deszcz i czuć chłodne powietrze. W takie weekendy dopada mnie jakiś szalony entuzjazm. Nie Lubię lata, nie przepadam za zimą. Wiosny od lat nie pamiętam. Jesień zdecydowanie mnie uszczęśliwia. Chłód daje energię, nie męczy jak upały, a jednocześnie nie zamraża. Słucham Radia Nowy Świat i gotuję… A jak coś ugotuję to i potem coś napiszę… Na stół wjeżdża już włoski klimat z jesiennymi dodatkami. Zimne piwo ustępuje miejsca lampce wina, zieloną herbatę wypiera herbata z imbirem.. Do skrzynki wpada wrześniowe Pismo. Wełniany koc wraca na salony. Chłodne poranki i wieczory. Krótsze dni.. Aura, która w moim przypadku sprzyja tworzeniu, oglądaniu, czytaniu, spaniu i oczywiście jedzeniu… Uwielbiam już smakować jesień, kiedy jeszcze czasem w powietrzu czuć lato…

Ostatni weekend dziwnego, pandemicznego lata spędzamy na Helu. Wracamy tu bez końca. Ta sama plaża, ta sama droga, ta sama knajpka w starym domy rybaka. Weekend pachnie więc solą, rybami i iglakami porastającymi puste już wydmy. Chłodne piwo, kilometry na rowerze, wieczorne szanty. Śpiewamy tak głośno, że kolejnego dnia prawie tracę głos. Rum rozgrzewa nastroje, mewy zataczają koła nad spokojnym, wieczornym morzem. Odpoczywamy…

A gdzieś tam daleko w innych częściach kraju, czy świata toczą się historie alternatywne, równoległe, inne. U nas kolejna piosenka i kolejny rum. A w innym miejscu, w tym czasie pojawia sie nowe życie. Mała polska Księżniczka pojawia się w irlandzkim życiu swoich rodziców. Wzruszenie, zmęczenie, zmiany. W innym miejscu czuć kopnięcia – inny maluch w mieście włókniarek przygotowuje się do pierwszego kroku, chociaż tkwi jeszcze w cielesnej bańce. Ktoś inny porzuca w tej sekundzie dziecko, ktoś jest porzuconym dzieckiem. Ktoś w tym samym momencie uronił łzę, ale bynajmniej nie jest to łza szczęścia. Ktoś stracił zbyt wcześnie kogoś bliskiego, a inny wygrał w tym samym momencie w totka. Cieszę się i nie wiem, jak wyrazić swój żal jednocześnie. Jemy kolację w skromnej knajpce w porcie. Ktoś inny je kolację w luksusowym hotelu na Hawajach, a ktoś inny umiera w tym czasie z głodu.

Wojna, głód, szczęście, narodziny, śmierć, nuda, emocje, spokój, pospiech, relaks i stres… Dzieją się dokładnie w tym samym momencie. Miliony równoległych historii. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. Ktoś zdrowieje, ktoś choruje. Ktoś właśnie zaczyna jeść, ktoś zmywa naczynia po obiedzie. Moja koleżanka czyta książkę w wieczornym Singapurze, ja czytam w słoneczne południe w Warszawie.

Zazwyczaj wydaje mi się, że mój świat jest jedynym właściwym, a tymczasem istnieją miliardy takich światów. Każda minuta to miliony nowych żyć, radości, porażek. To też niestety bomby, huragany, wojny, straty. Szalone imprezy, przespane godziny i noce pełne bezsenności.

Nasze życia splatają się w różnych miejscach i w różnych momentach. Spotykamy się w sklepach, szkołach, w pracy, czy w metrze. Wnosimy w te wspólne przestrzenie swoje indywidualne historie. Tracimy ze sobą kontakt, żeby potem spotkać się po latach przypadkiem w miejscach, w których nie spodziewamy się spotkać nikogo znajomego. Przerażające i krzepiące jednocześnie.

W jesienne wieczory poruszają mnie te niekończące się światy równoległe. Próbujemy szukać życia na innych planetach, a wiele alternatywnych form życia istnieje tutaj.

Do herbaty z imbirem idealnie pasuje mi japońskie kino… Duże miasto, mała knajpka i ludzkie historie opowiadane po północy… Zwyczajnie rozczulające i warte obejrzenia. Piękne zdjęcia, muzyka i klimat, którego ciężko nie poczuć, nawet siedząc na kanapie kupionej w europejskiej Ikei, stojącej w salonie, w zbyt szybko wybudowanym bloku z betonu. I żałuję, że nie mam takiej knajpki w Warszawie, na moją bezsenność takie miejsce byłoby więcej niż idealne. W końcu nie tylko nie mogłabym, ale i wcale nie chciałabym zbyt szybko zasypiać…

Jak w tej knajpce, tak i w życiu wszystko sie łączy.. Hel, rum, Tokyo i irlandzkie narodziny potrafią się zmieścić w jednym weekendzie…

Dodaj komentarz