Czwarta nad ranem

Budzę się o czwartej nad ranem. Nie pierwszy raz w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Za oknem pada deszcz. Jeszcze przez sen uchylam okno, żeby wpuścić do zaspanej sypialni trochę świeżego powietrza. Lubię deszcz, ostatnio nawet lubię go jak nigdy wcześniej. Za to, że w czasie gdy pada można bezkarnie i bez tłumaczenia nikomu siedzieć w domu przy książce. Za to, że można robić nic i słuchać, jak krople wody rozbijają się rytmicznie o rdzewiejące parapety. Że można leżeć, myśleć i nie czuć wyrzutów sumienia. Oglądać pod kocem nowy serial kryminalny, albo słuchać jazzu i zastanawiać się bez pośpiechu dokąd zmierza świat. Wracam pamięcią o kilka lat wstecz. Wtedy deszcz wydawał się przekleństwem, ścianą oddzielającą człowieka od towarzyskich atrakcji, wyjścia na podwórko, czy pływania w jeziorze.

Właśnie teraz, nagle, w pościeli i porannym nieładzie zauważam, jak bardzo dużo się zmieniło, jak ja się zmieniłam, jak wiele czasu już upłynęło. Odkrycia dokonuję dopiero dziś, mając na głowie już imponującą liczbę siwych włosów. Do tej pory były dla mnie tylko czymś, co mają inni. Rodzice, dziadkowie, nauczyciele w szkole, czy profesorowie na studiach. Nadawały im powagi, autorytetu, dystansowały nas od siebie i wyznaczały role. Wskazywały kto ma rację, a kto dopiero uczy się, jak ją mieć. 

Rozpaczliwie szukam w pamięci swojego pierwszego siwego włosa. Spodziewałabym się, szczególnie po sobie, biorąc pod uwagę skłonność do przechowywania w głowie dziwnych i z reguły bezużytecznych wspomnień, że zapamiętam go co najmniej tak intensywnie, jak rodzice pamiętają pierwszy mleczny ząb, który wypada ich dziecku. Prawda jest taka, że ja nie pamiętam ani tego, jak wypadł mi którykolwiek z zębów, ani momentu kiedy na mojej głowie zagościła siwizna. Pierwsze być może umknęło mi dlatego, że rodzice oszczędzili nam wciskania kitu z Wróżką Zębuszką i nie płacili za biologicznie uwarunkowaną wymianę uzębienia. Drugiego, w biegu, chyba nie miałam czasu zauważyć. 

Patrzę na swoje ręce, przesuwające się po klawiaturze. Pojawiają się na nich pierwsze przebarwienia i zmarszczki, które do tej pory były zarezerwowane dla starszych, dla innych, dla tych, których życie już przygasa, a przynajmniej wchodzi w drugą fazę, kiedy zostaje Ci go mniej niż więcej. Dociera do mnie, że nie jestem nieśmiertelna, że czas nie jest z gumy, że moje ciało nie staje się z każdym dniem silniejsze, ale jak każdy zużywający się przedmiot, robi się bardziej podatne na drobne ubytki.

Nie mam wpływu na to co się dzieje. Ta myśl pobudza mocniej niż kawa. Nie lubię nie mieć wpływu, ale w tym przypadku wiem, że walka będzie nierówna, bez widoków na wygraną. Robię w głowie szybką inwentaryzację dostępnych opcji. Za wiele ich nie mam. Mogę się tylko zacząć godzić z tym, w jakim momencie życia jestem i jaki etap właśnie się dla mnie rozpoczyna. Po myślowej traumie, postanawiam, jak co rano, maksymalnie wykorzystać swój czas, te kolejne mam nadzieję minimum trzydzieści kilka lat…

Szósta czterdzieści. Za dwadzieścia minut zadzwoni budzik. Już nie zasnę. 

Jak przez ostatnie 10 lat wyjdę do pracy. Godzinę spędzę w korku w samochodzie. Przebiegnę w szalonym tempie kolejne dziewięć godzin po korporacyjnych korytarzach, wypełnionych często chorymi ambicjami, współzawodnictwem, ślepą wiarą, że właśnie ten maraton jest w życiu człowieka najważniejszy. Następny punkt na agendzie: godzina w korku w drodze powrotnej. Karta odbita, piąty maja zaliczony.

Przez głowę przebiega mi lista niedokończonych zadań i problemów do rozwiązania. Chociaż próbuję, nie mogę się od niej uwolnić. Ta sama lista wieczorem sprawia, że chcę jak najszybciej zasnąć, nad ranem budzi i nie daje już powrotu do spokojnego odpoczynku. Jedno wiem na pewno: nikt nie wymyślił takiej aplikacji do mindfulnessu, która pozwoli mi to ogarnąć.

Wiem, że sama muszę znaleźć na to sposób, sposób na spokojne życie w korpo po kolana.

Dodaj komentarz