Tajlandia Wszystko w Dobrej Cenie

Przemykamy wieczorami małymi uliczkami. W tle słychać muzykę na żywo, trochę coverów, trochę lokalnych klimatów, kilka barów bluesowych i nawet jeden ultra rockowy zakątek, gdzie tłoczą się przy lokalnym browarze, rośli w porównaniu z Tajami i łysi jeszcze bardziej niż ja, Hells Angels. W Harleyowych kamizelkach wypacają przy trzydziestu pięciu stopniach, swój światopogląd. Po kilku tygodniach tutaj, w takim stroju, jest szansa, że zostanie z nich tylko spokój, niekoniecznie święty, ale zawsze. Grunt, że prawdziwy twardziel nie rozstaje się ze swoją skórą.

Leniwie zaglądamy w kolejne zaułki. Jest parno, gorąco, zapach sosu rybnego przenika do każdego włókna mojej sukienki. Po plecach sączy nam się mokra strużka potu. Wlewamy w siebie kolejną butelkę wody, zasilamy systemy melioracyjne swoich ciał. Jesteśmy jak wielkie chodzące podmokłe pola ryżowe, palone bezlitosnym słońcem, o które cierpliwi mieszkańcy Azji dbają, żeby wydały plony, a przynajmniej Bathy, które mamy w portfelu.

Ulica nas woła, wszystko ma swoją cenę, którą płacimy, bez targowania. Praca w takich warunkach pogodowych nie jest prosta. Drobne sylwetki uginają się pod ciężarem ciągniętych wózków z jedzeniem, stoją przy parujących garach, obierają sprawnymi dłońmi kolorowe owoce: mango, pitaja, melony, jeszcze zielone kokosy i ukochane przez turystów cuchnące duriany. Kolory przyciągają potencjalnych nabywców. Na Wokach smażą się hurtowo Pad Thaie, na grillach ryby, owoce morza, mini szaszłyczki z kurczaka, wieprzowiny i bakłażanów. Kilka kroków dalej pieczony robak. Tłum Chinczyków sięga po aparaty i szaleje ze szczęścia, radośnie pozują z mięsem. Zdjęcie za dziesięć Bathów – taka okazja, nie mogli trafić lepiej. Właściciel robaka uśmiecha się spokojnie, jeden zgrillowany karaluch, a taki biznes.

Dwie przecznice dalej przedsiębiorczy kierowca tuk tuka zaprasza do swojego turystycznego rydwanu grupę zmęczonych już zwiedzających. Ponieważ wyglądają na zagubionych, z uczciwości skasuje ich tylko podwójnie. Za cenę, która pozwoliłaby im objechać zwykłą taksówką z licznikiem praktycznie cały Bangkok, trafiają do sąsiedniej dzielnicy, gdzie w niewyszukanym hotelu, w pięcioosobowym pokoju zasną zmaltretowani tym szalonym dusznym dniem, dniem w podróży, na którą skrupulatnie odkładali przez cały rok.

Przy rondzie w samym centrum turysta. Dobrze ubrany, przyleciał za grube dolary, dużym samolotem, z amerykańskiego, australijskiego, albo europejskiego daleka. Śpi w hotelu z basenem, szlafrokiem i kolorowymi drinkami w cenie. I targuje się, ze, zmęczonym długim dniem i zmaganiem z turystami, sprzedawcą jedzenia. Bo nie będzie przepłacał, nie da oszukać się na pół dolara, i to nie byle jakiego, bo amerykańskiego, tego prosto od Trumpa. Spokojny sprzedawca mimo wszystko się uśmiecha, przyzwyczajony do takiej jakże wybiórczej, zachodniej oszczędności. Po krótkich negocjacjach podaje oburzonemu danie z niższą ceną. Wystarczy mu przecież w życiu to skromne trochę, które posiada w swoim dusznym rozchybotanym mieszkanku, bez klimatyzacji, ale za to z zapachem dusznej ulicy wgryzionym głęboko w zawilgotniałe ściany.

Zostawiamy na stoliku kilka dodatkowych banknotów, nie uratują świata, ale przynajmniej wyrównają rachunek.

Oprócz słońca, morza, smaków i zabytków, świat ciągle oczekuje tu człowieka, który sprzeda nam coś, albo siebie w przystępnej cenie. A walka o przetrwanie nadal trwa.

PS. Do poczytania reportażowo obTajlandii i handlu człowiekiem:

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4444475/czlowiek-w-przystepnej-cenie-reportaze-z-tajlandii

Ja planuję zaczytać się w temacie w hamaku już za chwilę.

Dodaj komentarz